Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

szerokość człowieka słup dymu, wsiąkał w otwór u góry i przedostawał się na zewnątrz. Jedna, jedyna izba była całkiem pusta. Po ścianach wisiały tylko skrzyżowane tomahawki, para zniszczonych mokassinów, i jakieś wypłowiałe trofea wojenne.
Spojrzeliśmy na siebie zdumieni.
— Gdzie mieszkańcy? Ktoś chyba musiał rozniecić ogień w palenisku?
— Może są w którejś z sąsiednich chat?
Wiedzeni mimowolną ciekawością, rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach, by podkraść się, każdy z osobna, pod najbliższą lepiankę. W razie najlżejszej poszlaki niebezpieczeństwa, zagrożony miał dać sygnał przeciągłym gwizdem.
Czołgałem się na kolanach, przystając co parę stóp.
Między jedną chatą a drugą prowadził jakby wązki deptak ubity z piasku i żwiru; podobne ścieżynki szły od chat rozmieszczonych na obwodzie koła promienisto ku środkowi, zapewne sadybie naczelnika, która była zarazem domem narad. Lecz przypuszczalnej wietnicy narazie nie widziałem; środek osady pogrążony był na głucho w dymnej poćmie, w prawdziwem morzu mgieł...
Tak dotarłem do drugiej chaty.
I tu, po oględnym rzucie oka zapuszczonym we wnętrze, przekonałem się, że izba jest pustą. Tylko w palenisku pośrodku pełgotał ogień zażegnięty nieznaną ręką; złożone w stos cedrowe bierwiona i wy-