Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

schłe pręty leszczyny tliły się kopcącym płomieniem; stąd wywiązany dym kłaczasty, kosmaty dźwigał leniwo swój ciężki, ospały odwłok pod powałę i przewalał się dymnikiem przez dach.
Znużony zapaliłem fajeczkę u ogniska i usiadłem na krótki spoczynek u wejścia. Tu było trochę rzeźwiej, chociaż nie widziałem nic już na parę kroków przed sobą. Pociągając z fajki, przyglądałem się drewnianemu słupowi wbitemu w ziemię tuż przed otworem chaty. Był to czworogranny pal totemowy z powyrzezanemi znakami kultu, które pokrywały go od dołu do góry. Podobne słupce widuje się nieraz po wsiach indyjskich i obeznany już byłem dość z dziwacznemi figurami totemów, czyli świętych stworzeń, od których pewne szczepy wywodzą swe pochodzenie. Lecz totem osady, w którą mię zapędził obecnie przypadek, tak dalece odbiegał od przeciętnego typu, że przechodziłem ze wzrastającą wciąż uwagą tajemnicze jego runy. Uderzał brak rodowego zwierzęcia lub rośliny, które stale występują na podobnych stelach. Natomiast powtarzał się często wizerunek kłębiącego się słupa dymu.
Nie mogąc rozwiązać tajemniczego pisma, ruszyłem po omacku ku trzeciej z kolei chacie. Lecz i tu nie zastałem nikogo. Tylko ognisko dymiło, jak w dwóch poprzednich.
Nieobecność mieszkańców uspakajała, zapewniając bezkarne wałęsanie się po zagrodzie, równocześnie