wściekły podrzut zakołysał mgliste stwory, dziki podryw opanował widmowe postacie i nad osadą rozpoczął się bojowy, opętańczy pląs: trzynaście ludzi-dymów tańczyło w szalonych podskokach.
Zapatrzony w widowisko, nie spostrzegłem obecności Headinga, który stanął tuż za mną i potrząsnął mię parę razy za ramię. Oderwałem oczy od jedynego w swoim rodzaju widoku i popatrzyłem na Bena obcym, zdumionym wzrokiem:
— Widziałeś to?
— A widzę, widzę, oczywiście. Ciekawa igraszka dymów i wiatru.
— Wiatru? — żachnąłem się. — Ależ cisza teraz bezwzględna. Popatrz na drzewa: ani jeden listek nie drgnie.
— No, dobrze już, dobrze. Podziwiaj i snuj domysły, jeśli ci się tak podoba. Mam ci coś ważniejszego do zakomunikowania. Odkryłem tuż koło osady żyłę złota. Biegnie prawdopodobnie popod samą wieś.
— Cóż stąd?
— Jakto cóż?! Goddam! Oszalałeś?! Zostajemy tutaj i eksploatujemy teren.
— To niemożliwe. Jeśli złoża przeszywają istotnie wieś...
— To przekopiemy wieś.
— To wykluczone. Przynajmniej z mojej strony. Nie przyłożę ręki do tego.
-— Zwarjowałeś? Dlaczego?
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.