dnim kolumną; było coś okropnego w tem powolnem a nieubłaganem posuwaniu się potwornej, szarej ssawki, która w drgających pierścieniach zdążała nieprzeparcie ku zagrożonej przez Bena chacie.
Chciałem powstać z miejsca i ostrzec go, lecz dziwne odrętwienie spętało mi nogi, sparaliżowało głos.
Tymczasem trąba dymów już dotarła do chaty i przewalała się przez dach nad Headingiem. Ten zdawał się nie dostrzegać mlecznej nawałnicy i przerąbywał z pasją belki przyciesi. Wtem popielata lawina stoczyła się po tylnej ścianie i zakryła go zupełnie. Ustał stuk siekiery i przez chwilę zapanowało tępe milczenie. Przemagając odrętwienie, zerwałem się i zacząłem biec ku chacie. Teraz odezwały się z pod szarej masy stłumione przekleństwa i okrzyki, a po paru sekundach wyskoczył z dymiących zwojów Ben, zziajany, z kroplami potu na czole, z ogniem wściekłości w oczach.
Pospieszyłem mu naprzeciw — podając manierkę z wodą. Wychylił duszkiem.
— Przeklęte dymy! — warknął przez zęby.
— Dusiłeś się? — zapytałem, odbierając mu siekierę z ręki.
— Ale gdzież tam! Wiesz, to szczególne! Te dymy nie duszą — możesz wśród nich oddychać, jak wśród gęstej mgły lub chmury.
— Więc dlaczego jesteś tak czerwony?
— Poparzyłem się — syknął, wskazując wyraźne
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.