I tak rozbłysło z kolei siódme rano — rozżagwił się krwawą pochodnią moru i zatraty dzień siódmy...
Bo już sześć dni i nocy stał w płomieniach nad miastem gniew Boży... I skamieniał z rozpaczy świat, struchlał zwierz, poszaleli ludzie.
Tak Allah grzmiał, tak się Allah mścił... — On wielki, On święty, On — kat!
I znów wstało rano. Pogodne, parne, syte żarem słońca — jak w dzień pierwszy... jak w drugi... jak... o Allah, bądź przeklęty!
I diwy moru poczęły szaleć od nowa. Miotały po mieście zatrute, kraśne turbany, wlokły po ulicach zakaźne symary — i marli ludzie i padał zwierz. I zlękły się diwy i chciały odejść. Tak był rzęsny sprzęt. Lecz Allah poraził je i spędził przemożną prawicą. Więc wróciły... I znów szalała zaraza...
A niebo było jasne, turkusowe jak błyszczące żarem źrenice hurysy i jak one palące... A słońce ziało skwar i gorączkę, przepalało skórę, parzyło wnętrzności — że wyschły studnie, wyparowały wody i tylko w żyłach tętniła głucho krew...
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.
WEZWANIE