Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

krzykiem tkniętego zarazą, pohutnywaniem szaleńców... Nagle z tysiąca niewidzialnych ust podnosił się głuchy ryk, czy skowyt, niby odruch na sekundę przytajonej świadomości chwili — z ponad domów wychylało się wężowisko nerwowych rąk, splecionych w rozpaczliwym zgiełku palców, powykręcanych stawów, przegubów, — wydłużało się, rosło, sięgało bolesną konwulsją wypłowiałego nieba i... staczało z powrotem na ziemię... Zachichotały diwy...

W pół-śnie, w pół-jawie wgrążył się w zawrotny krater czarnych, robaczywych myśli. Bił stamtąd trujący, zjadliwy obrzask i zalewał mózg. W zielonawo połyskujących rząpach krwi przeciągały leniwo przeguby strupieszałe grzechotniki — syk, karbonkuły oczu, piana wścieklizny — małe, drgające języki...
Porwał się z otomany... przeszło.
Ukradkiem, jak złodziej, spojrzał przez okno na rozległy plac.
Pod murami, co go na krańcu zamykały, przechodziło parę postaci w długich, szarych burnusach, przepasanych czerwoną kitajką; kilka zdawało się mieć ruchy skrępowane nieznaną przeszkodą.
— Warjaci — szepnął — więc już i do tego doszło? No, tak... przecież teraz to już chyba wszystko jedno...
Znikli za załomem.
Hassan powiódł nerwowo ręką po czole. Rozpełzłe