Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

się — poszedł się zamknąć w swym domu. Hassan został sam. Nie zmrużywszy oka, nasłuchiwał czegoś i... nie zawiódł się: trąbka muezina zabrzmiała tej nocy jeszcze razy trzydzieści. A gdy wybladły brzask zazierał w okna, zagrała raz jeszcze i był to raz ostatni... bo już tchu nie stało piersiom muezina... Odtąd cicho już było na galerji minaretu i bezgłośnie już gasły dusze...

Jakaś nieprzeparta chęć wlokła go do wysoko sklepionego okna od strony skweru; w tej chwili skwer był pusty: sprażona bezustannem słońcem darń, pożółkłe, wyschłe szkielety kwiatów i fontanna... zatruta. Hassan czekał.
Z głębi szpaleru cyprysów wysunęła się gromada publicznych hurys. Poznał je po jaskrawych, charakterystycznych strojach, po silnej barwiczce twarzy. Szły bezładnie, z bezdźwięcznem pohutnywaniem tyjad. Twarze trawione gorączką, oczy oszalałe grozą śmierci wychodziły niemal z orbit. Na czele pół obnażona, cudnej budowy kobieta; purpurowa zapona lekko ściągnięta na biodrach koralową spinką, wstężyła się krwawo wzdłuż lędźwi perłowej macicy. Twarzy zwróconej w stronę przeciwną, na razie nie widział.
Kobiety zbliżały się z coraz wyuzdańszym krzykiem. Wpatrzył się uporczywie w przewodnicę. Rysy znajome, niegdyś drogie, uwielbiane... Poznał Zulimę,