inaczej. Cała jego dziwaczna, zagadkowa twórczość była jedną wielką fikcją. Napróżno wysilała się zgraja szczwanych jak lisy krytyków w dociekaniu tak zwanych „wpływów literackich“, „analogij“, „prądów zagranicy“, któreby choć w przybliżeniu użyczały klucza do niedostępnego zamku poezji Wrześmianowej — napróżno uciekali się sprytni recenzenci do pomocy uczonych znawców psychiatrji, przerzucali stosy przeróżnych dzieł, nurtowali po encyklopedjach: utwory Wrześmiana wychodziły zwycięsko z powodzi interpretacyj, bardziej jeszcze tajemnicze, niż przedtem, oszałamiające, groźne, niedocieczone. Wiał z nich jakiś ponury urok, nęciła zawrotna, dreszczem ścinająca głębia.
Mimo swej bezwzględnej, absolutnej fikcyjności, nie przecinającej się choćby w jednym punkcie z życiem rzeczywistem, Wrześmian wstrząsał, zastanawiał, zdumiewał: ludzie nie śmieli przejść obok z lekceważącem wzruszeniem ramion. Coś tkwiło w tych utworach krótkich i zwartych jak pocisk, coś przykuwało uwagę, pętało dusze; jakaś potężna suggestja wywiązywała się z tych ciętych skrótów, pisanych stylem pozornie chłodnym, niby sprawozdawczym, niby naukowym, pod którym tętnił żar zapamiętalca.
Bo Wrześmian wierzył w to, co pisze; bo posiadł z biegiem lat niezachwiane przekonanie, że wszelka choćby najzuchwalsza myśl, że wszelka choćby najszaleńsza fikcja ziścić się może, że kiedyś doczeka się spełnień w przestrzeni i czasie.
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.