Było w pogodny, lipcowy wieczór. Siedząc jak zwykle przy otwartem oknie ze wspartą na ręce głową, wodził Wrześmian zamyślonem spojrzeniem po willi i ogrodzie. Wtem, spojrzawszy w jedno z okien na skrzydle, zadrżał. Przez szybę patrzyła nań uparcie blada, twarz mężczyzny. Wzrok nieznajomego utkwiony weń nieporuszenie był groźny. Ogarnął go nieokreślony lęk. Przetarł oczy, przeszedł się parę razy po pokoju i znów spojrzał w okno: surowa twarz nie znikła, wciąż wpatrzona w jego stronę.
— Czyżby już wrócił właściciel willi? — rzucił półgłosem słabe przypuszczenie.
Ponura maska w odpowiedzi skrzywiła się w dziko-ironicznym uśmiechu. Wrześmian zapuścił storę i oświetlił mieszkanie: nie mógł dłużej wytrzymać wzroku.
Dla zatarcia wrażenia zatopił się w lekturze aż do północy. Koło dwunastej dźwignął się znużony od książki i wiedziony przemożną pokusą, uchylił brzegu zasłony, by wyjrzeć przez okno. I znów dreszcz trwogi przejął go do kości: blady mężczyzna stał wciąż bez ruchu tam, za szybą na prawem skrzydle i oświetlony jasno magnezjowem lśnieniem księżyca obezwładniał go wzrokiem. Zaniepokojony, zapuścił Wrześmian z powrotem roletę i usiłował zasnąć.
Lecz napróżno; przejęta lękiem wyobraźnia nie dawała mu spokoju, dręcząc nieznośnie. Dopiero nad ranem zapadł w krótki, nerwowy sen pełen zmor
Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.