Strona:PL Stendhal - Życie Henryka Brulard.djvu/181

Ta strona została skorygowana.

mi mieszkania, które zajmowała z braćmi, ciemnego mimo że od południa i na trzeciem piętrze; ale bo naprzeciwko stał ogromny dom. Ta doskonała harmonja uderzała mnie, lub raczej czułem ją, ale nie rozumiałem.
Często byłem obecny przy wieczerzy tego rodzeństwa. Służąca z ich stron, prosta jak oni, przyrządzała posiłek; jedli razowy chleb, co mi się zdawało niepojęte, mnie który jadałem tylko chleb biały.
Tam miałem, w stosunku do nich, wszystkie przewagi; w ich oczach należałem do wyższej sfery: wnuk pana Gagnon, członka komitetu Szkoły Centralnej, był szlachcicem, a oni mieszczanie, prawie chłopi. Nie znaczy to, aby oni czuli jakiś żal albo głupi podziw; woleli naprzykład chleb razowy od białego, zależało tylko od nich dać pytlować mąkę aby mieć chleb biały.
Żyliśmy tam w zupełnej niewinności, dokoła tego orzechowego stołu, przykrytego obrusem z grubego płótna. Bigillion starszy miał 14 albo 15 lat, Remy 12, Wiktoryna 13, ja 13, służąca 17.
Tworzyliśmy towarzystwo bardzo młode, jak widzicie; przytem nikogo ze starszych krewnych któryby nas krępował. Kiedy stary Bigillion przybywał do miasta na dzień lub dwa, nie śmieliśmy pragnąć jego nieobecności, ale krępował nas.
Może mieliśmy wszyscy o rok więcej, ale to już najwyżej; moje bowiem ostatnie dwa lata, 1799 i 1798, w zupełności pochłonęła matematyka i Paryż jako cel; było to więc w 1797, lub raczej 1796; otóż w 1796 miałem trzynaście lat.
Żyliśmy wówczas jak młode króliki igrające w lesie szczypiąc macierzankę. Panna Wiktoryna była gosposią; częstowała mnie suszonemu winogronami na winnym liściu, które lubiłem prawie tak samo jak jej uroczą twarzyczkę. Czasami prosiłem jej o drugie grono; często odmawiała mi, mówiąc: „Mamy już tylko osiem, a trzeba dobić do końca tygodnia“.
Co tydzień, raz albo dwa razy, przybywały zapasy z Saint-Ismier. Taki jest zwyczaj w Grenobli. Pasja każdego mieszczucha