to jego folwarczek; woli sałatę, która pochodzi z jego posiadłości i która go kosztuje cztery su, od tej samej sałaty kupionej za dwa su na targu. Ten mieszczuch miał 10.000 franków ulokowanych na 5% u Perierów (ojciec i stryj Kazimierza, ministra w 1832), lokuje je w ziemi, która mu daje 2 albo 2½ i jest zachwycony. Przypuszczam, że za resztę starczy mu próżność, przyjemność powiedzenia z ważną miną: Muszę jechać do Montbonnot, albo: Wracam z Montbonnot.
Nie kochałem się w Wiktorynie, serce moje było jeszcze całe obolałe wyjazdem panny Kably, a przyjaźń moja z Bigillionem była tak serdeczna, że zdaje mi się iż, w zwięzły sposób, z obawy śmieszności, ośmieliłem się zwierzyć mu moje szaleństwo.
Nie spłoszyło go to, był to chłopiec najlepszy i najprostszy w świecie, a cenne te przymioty szły u niego w parze z najdelikatniejszą inteligencją, ze zdrowym rozsądkiem cechującym tę rodzinę, a wzmocnionym jeszcze u niego przez rozmowy z Remym, jego bratem i serdecznym przyjacielem, chłopcem mało wrażliwym, ale nieubłaganie rozsądnym. Remy spędzał czasem całe popołudnie nie otwierając ust.
Na tem trzaciem pięterku spłynęły najszczęśliwsze chwile mego życia. Rychło potem, Bigillionowie opuścili ten dom, aby zamieszkać w Montée du Pont-de-Pois.
Byłem bardzo nieśmiały z Wiktoryną, pączki jej piersi przejmowały mnie zachwytem; ale zwierzałem się jej ze wszystkiego, naprzykład z prześladowań Serafji, z których zaledwie się wyzwoliłem. Przypominam sobie, że mi nie chciała wierzyć, co mi sprawiało śmiertelną przykrość. Dawała mi do zrozumienia, że ja mam zły charakter.
Surowy Remy bardzo złem okiem patrzałby na to, gdybym się umizgał do jego siostry: Bigillion dał mi to do zrozumienia, i to był jedyny pukt, co do którego nie byliśmy z sobą zupełnie szcze-