cuski koło r. 1794, kiedy zacząłem go rozumieć: skarżący się gorzko na pychę szlachty a w gruncie ceniący człowieka jedynie i wyłącznie z racji jego urodzenia. Cnota, dobroć, szlachetność, nie znaczyły nic; nawet, im człowiek był wybitniejszy, tem bardziej wyrzucali mu brak urodzenia, i to jakiego urodzenia!
Około r. 1803, kiedy mój wuj, Roman Gagnon przybył do Paryża i mieszkał u mnie przy ulicy de Nemours, nie wprowadziłem go do pani de Neuilly. Była potemu dobra przyczyna, ta dama nie istniała. Urażona tem zaniedbaniem, poczciwa ciotka Elżbieta rzekła:
„Musi w tem być coś nadzwyczajnego, inaczej byłby Henryk zaprowadził swego wuja do tej pani; człowiek przecie lubi pokazać, że nie wypadł sroce z pod ogona“.
To ja, jeżeli łaska, nie wypadłem sroce z pod ogona.
A kiedy nasz kuzyn Clet, okropnie brzydki, z gębą aptekarza i co więcej istotny aptekarz, aptekarz wojskowy, miał się żenić we Włoszech, ciotka Elżbieta odpowiadała na zarzut jego brzydoty:
„Trzeba przyznać, że to istna maszkara, mówił ktoś.
— Przypuśćmy, ale urodzenie! Kuzyn pierwszego lekarza w Grenobli: czy to nic?“
Charakter tej przezacnej panny był uderzającym przykładem zasady: Noblesse oblige. Nie znam nic tak szlachetnego, wielkodusznego, trudnego, coby było powyżej niej i jej bezinteresowności. Jej to po części zawdzięczam, że umiem przyzwoicie mówić; gdy mi się wymknęło jakieś gminne słowo, powiadała: „Och! Henryku!“ I twarz jej wyrażała zimną wzgardę, której wspomnienie prześladowało mnie długo.
Znalem rodziny, gdzie mówiono równie dobrze, ale żadnej gdzieby mówiono lepiej niż u nas. To nie znaczy, aby nie robiono ośmiu czy dziesięciu lokalnych błędów.
Ale, kiedy użyłem słowa nie dość ścisłego albo pretensjonalnego, natychmiast spadał na mnie żarcik, i to — o ile chodziło
Strona:PL Stendhal - Życie Henryka Brulard.djvu/190
Ta strona została skorygowana.