Trzeba będzie conajmniej, aby osoba, której zapisałem to pośmiertne dzieło, dała skrócić wszystkie szczegóły jakiemuś pokątnemu redaktorowi, jakiemuś Amadeuszowi Pichot albo Courchamp owej epoki. Ktoś powiedział, że nigdy się nie idzie tak daleko w opera d’inchiostro[1], jak kiedy się nie wie, dokąd się idzie; gdyby tak było zawsze, niniejsze pamiętniki, które malują serce człowieka, jak powiadają pp. Wiktor Hugo, d’Arlincourt, Soulié, Raymond, etc., etc., powinny być piękną rzeczą. Ja i mnie trapiły mnie wczoraj wieczór (14 styczeń 1836), w czasie gdy słuchałem Mojżesza Rossiniego. Dobra muzyka każe mi myśleć z większą jasnością i nasileniem o tem co mnie zaprząta. Ale trzeba na to aby czas sądu minął; od tak dawna osądziłem już Mojżesza (w 1823), że zapomniałem formuły wyroku i nie myślę już o niej; jestem już tylko Niewolnikiem pierścienia, jak powiadają Noce arabskie.
Wspomnienia mnożą się pod mojem piórem. Spostrzegam oto, że zapomniałem jednego z moich najbliższych przyjaciół, Ludwika Crozet, obecnie naczelnego inżyniera w Grenobli, ale zagrzebanego jak baron pochowany naprzeciwko swej żony, i utopiony przez nią w ciasnym egoizmie drobnego i zawistnego mieszczaństwa w górskiej mieścinie naszych stron.
Ludwik Crozet stworzony był na to, aby być w Paryżu jednym z najświetniejszych ludzi; w salonie byłby pobił Koreffa, Pariseta, Lagarda, i mnie także, jeśli wolno mi się wymienić. Byłby, z piórem w ręku, czemś w rodzaju Duclosa, autora Zarysu Obyczajów (ale ta książka będzie może martwa w 1880), człowieka który, zdaniem d’Alemberta, był najświetniejszym umysłem epoki.
Było to, zdaje mi się, na łacinie (jak mówiliśmy), u pana Durand, kiedy zbliżyłem się z Crozetem, wówczas najbrzydszym i najniezgrabniejszym chłopakiem w całej szkole; musiał się urodzić około 1784.
Twarz miał okrągłą i bladą, silnie ospowatą, małe niebieskie
- ↑ Dosłownie: „praca atramentem“.