Jomard, był to drab klecha, jak później Ming, którego zgilotynowano za to, ze otruł swego ojczyma, niejakiego Martin, z Vienne, o ile mi się zdaje, ex-członka Departamentu, jak się mówiło. Widziałem jak tego łajdaka sądzili a potem zgilotynowali. Byłem na chodniku, przed apteką pana Plana.
Jomard zapuścił brodę, na ramionach miał czerwony płaszcz, jako ojcobójca.
Byłem tak blisko, że po egzekucji widziałem jak krople krwi zbierały się na ostrzu noża zanim spadły. Uczułem wstręt; przez nie wiem ile dni nie mogłem jeść mięsa.
Zdaje mi się, że się załatwiłem ze wszystkiem, o czem chciałem mówić przed zapuszczeniem się w ostatnią opowieść tyczącą się Grenobli: moje rzucenie się w matematykę.
Panna Kably wyjechała oddawna, zostało mi o niej jedynie tkliwe wspomnienie; Wiktoryna Bigillion przebywała wiele na wsi; jedyną moją rozkoszą był Szekspir i Pamiętniki Saint-Simona, wówczas w siedmiu tomach; namiętność, która przetrwała tak jak szpinak w zakresie fizycznym i która jest conajmniej równie mocna w pięćdziesiątym trzecim roku jak w trzynastym.
Kochałem tem bardziej matematykę im bardziej pogardzałem mymi nauczycielami, panami Dupuy i Chabert. Mimo emfazy, wykwintu i łagodności, w jakie stroił się pan Dupuy, kiedy się zwracał do kogoś, miałem dość przenikliwości, aby odgadnąć, że był o wiele większy nieuk niż pan Chabert. Pan Chabert, który w społeczno-mieszczańskiej hierarchji był o tyle niżej od pana Dupuy, czasami, w niedzielę lub we czwartek rano, brał jaki tom Eulera, i zmagał się krzepko z trudnościami. Zawsze miał wszelako minę aptekarza, który zna dobre recepty, ale nic nie dowodziło, w jaki sposób te recepty rodzą się jedne z drugich; żadnej logiki, żadnej