mnie. Potwornie śmieszne wydaje mi się nieszczęście wszystkich naszych rzekomych poetów, którzy się karmią tą myślą i którzy potępiają współczesnych Cerwantesa lub Tassa.
Zdaje mi się, że ojciec dawał mi wówczas sto franków miesięcznie, czy stopięćdziesiąt. Był to skarb, nie bałem się wcale braku pieniędzy; tem samem nie myślałem o pieniądzach.
Czego mi brakowało, to kochającego serca, to kobiety.
Do dziewcząt publicznych miałem wstręt. Cóż prostszego, jak robić tak jak dziś, wziąć ładną dziewczynę za ludwika, przy ulicy du Moulins?
Luidorów mi nie brakło. Z pewnością dziadek i ciotka dawali mi ich poddostatkiem i z pewnością ich nie wydawałem. Ale uśmiech kochającego serca! Ale spojrzenie panny Wiktoryny Bigiilion!
Wszystkie wesołe opowiadania, ilustrujące zepsucie i chciwość dziewcząt, jakiemi karmili się matematycy dokoła mnie, ściskały mi serce.
Mówili o ulicznicach, o dziewczętach po dwa su, na kupie kamieni, o dwieście kroków od bramy naszego mizernego domu.
Bratnie serce, oto czego mi brakło. Pan Sorel zapraszał mnie czasami na obiad, pan Daru z pewnością także; ale ci ludzie zdawali mi się tak dalecy od moich szczytnych ekstaz, byłem przez próżność tak nieśmiały, zwłaszcza z kobietami, że nie mówiłem nic.
Kobieta? Dziewczyna? powiada Cherubin[1]. Poza brakiem urody, byłem Cherubinem; miałem czarne włosy w puklach i oczy, których blask budził lęk.
Mój miły jest brzydki, ale nikt nie pamięta mu jego brzydoty, jest taki inteligentny! Oto co powiadała w owym czasie Wiktoryna Bigillion do Feliksa Faure, który dowiedział się aż w wiele lat później o kogo chodziło.
- ↑ Wesele Figara.