Wszystkie męki salonu i jadalni znikły, kiedy sam w mojej izdebce z widokiem na ogrody, powiadałem sobie: „Czy mam zostać kompozytorem muzycznym, czy też pisać komedje jak Molier?“ Czułem, mglisto coprawda, że nie znam natyle ani świata ani siebie, aby się zdecydować.
Od tych wielkich myśli odciągał mnie inny problem, o wiele bardziej ziemski i bardziej natrętny. Pan Daru, ten ścisły człowiek, nie rozumiał, czemu ja nie wstępuję do Szkoły Politechnicznej, lub też, jeśli ten rok był stracony, czemu nie prowadzę dalej moich studjów, aby stanąć do egzaminu w przyszłym roku, w sierpniu 1800.
Ten surowy starzec dawał do zrozumienia, z wielką grzecznością i miarą, że wyjaśnienie jest w tej sprawie nieodzowne. Właśnie ta miara i ta grzeczność, tak nowa dla mnie, to pan, które pierwszy raz słyszałem z ust krewnego, podsycały moją nieśmiałość i moją szaloną wyobraźnię.
Tłumaczę to sobie teraz. Widziałem bardzo dobrze kwestję zasadniczą, ale te grzeczne i niezwykłe przygotowania kazały mi podejrzewać jakieś nieznane i przerażające przepaście, z których nie zdołam się ocalić. Paraliżowały mnie dyplomatyczne maniery zręcznego ex-prefkta, którym nie umiałem wówczas dać właściwego miana. Wszystko to sprawiało, że byłem niezdolny bronić wręcz moich poglądów.
Brak pobytu w kolegjum czynił ze mnie dziesięcioletnie dziecko w stosunkach ze światem. Sam widok osobistości tak imponującej, przed którą drżał cały dom, zaczynając od żony i najstarszego syna, mówiącej do mnie sam na sam i przy zamkniętych drzwiach, sprawiał że niepodobna mi było wyrzec dwóch słów z sensem. Widzę dziś, że ta twarz starego pana Daru, z okiem nieco kosem, była dla mnie istnem
Nie widzieć tego oblicza, było najwyższem szczęściem jakie mi mógł dać.