moje było bez granic, ale zaczynałem rozumieć, że jedynie w momentach dobrego humoru kapitana mogę sobie pozwalać na uwagi.
Powiedziałem sobie: jestem we Włoszech, to znaczy w kraju Zulietty, którą Rousseau spotkał w Wenecji; w Piemoncie, kraju pani Bazile[1].
Rozumiałem dobrze, że te pojęcia były tem bardziej kontrabandą dla kapitana, który, zdaje mi się, potraktował raz Russa jako pisarczyka i łobuza.
Musiałbym układać romans i starać się wyobrazić sobie, co musi czuć chłopak siedemnastoletni, wymknąwszy się z klasztoru, oszalały ze szczęścia, gdybym chciał oddać moje uczucia od Etrouble do fortu Bard.
Zapomniałem powiedzieć, że wywiozłem z Paryża moje dziewictwo; dopiero w Medjolanie miałem się pozbyć tego skarbu. Co zabawne, to że nie przypominam sobie dokładnie z kim.
Siła nieśmiałości i wrażenia zabiły absolutnie pamięć.
Tak wędrując, kapitan dawał mi lekcję jazdy konnej; aby zaś przyspieszyć marsz, walił trzciną przez głowę swego konia, który się bardzo narowił. Mój koń, to była miękka i roztropna szkapa; podniecałem go ostrogą. Na szczęście, był bardzo silny.
Moja szalona wyobraźnia, nie śmiejąc zwierzać swych tajemnic kapitanowi, podsuwała mi bodaj to, aby go wyciągnąć ma kwestje jazdy konnej. Nie robiłem z tem sobie ceremomji.
„A kiedy koń się cofa i zbliża się, o tak, do głębokiego rowu, co trzeba robić?
— Co u licha! Ledwie umiesz siedzieć na koniu, a już pytasz o rzeczy, z któremi biedzą się najlepsi jeźdźcy!“
Z pewnością jakaś tęga klątwa musiała towarzyszyć tej odpowiedzi, skorom ją tak dobrze zapamiętał.
Musiałem go djabelnie nudzić. Roztropny służący kapitana przestrzegł mnie, że jego pan daje swoim koniom przynajmniej po-
- ↑ Wyznania Russa.