Strona:PL Stendhal - Życie Henryka Brulard.djvu/300

Ta strona została skorygowana.

Skorośmy się pojednali z kapitanem, zajęła nas, zdaje mi się, bitwa nad Ticino, w którą zdaje się byliśmy wmięszani, ale bez niebezpieczeństwa. Nie powiem więcej, z obawy aby nie pisać romansu; tę bitwę czy utarczkę opowiedział mi w głównym zarysie, w kilka miesięcy później, pan Guyardet, major 6-go albo 9-go pułku szwoleżerów. Historja pana Guyardet, opowiadana, zdaje mi się, Joinvillowi w mojej obecności, uzupełnia moje wspomnienia, i boję się, że biorę wrażenie tego opowiadania za wspomnienie.
Nie przypominam sobie nawet, czy bitwa nad Ticino liczyła się w mojem wrażeniu za drugi widok ognia, w każdym razie mógł to być jedynie ogień armatni; może baliśmy się że nas wezmą na szable, skoro znajdziemy się, z garstką kawalerji, zagarnięci przez nieprzyjaciół. Widzę jasno tylko dym armat albo strzelaniny. Wszystko jest mętne.
Wyjąwszy szczęścia najbardziej żywego i szalonego, nie mam w istocie nic do powiedzenia od Iwrei do Medjolanu. Krajobraz zachwycał mnie. Nie wydał mi się ucieleśnieniem piękna, ale kiedy, za Ticino, aż do Medjolanu, obfitość drzew oraz bujność wegetacji (nawet łodygi kukurydzy, zdaje mi się) zasłaniały mi widok na sto kroków po prawej i lewej, uważałem że to jest piękno.
Taki był dla mnie Medjolan, i to przez dwadzieścia lat (od 1800 do 1820). Zaledwie ten ubóstwiany obraz zaczyna się oddzielać od piękna. Rozsądek powiada mi: Ależ prawdziwe piękno to Neapol i Pauzylippe, naprzykład; to okolice Drezna, zwalone mury Lipska, Elba pod Altoną, jezioro genewskie, etc. To mój rozum mi powiada, ale serce czuje tylko Medjolan i przepych pól które go otaczają.

ROZDZIAŁ XLVII

Pewnego rana, wjeżdżając do Medjolanu, w cudny wiosenny ranek, — i co za wiosna! — w jakim kraju! — ujrzałem Marcjala o trzy kroki odemnie po lewej stronie mego konia. Zdaje mi się że