Zdumiony minister sprawdził; poczem wydobył sztylet z kieszeni od kamizelki[1].
Vanina rzekła z minką czarująco poważną:
— Siadajmy, Wasza Dostojność.
Siadła spokojnie na kanapie.
— Czy jesteś bodaj sama? spytał minister.
— Najzupełniej sama, przysięgam! wykrzyknęła Vanina.
Minister sprawdził prawdę tych słów, obszedł pokój i zajrzał wszędzie; poczem usiadł ma krześle o trzy kroki od Vaniny.
— Jakiż miałabym w tem interes, rzekła Vanina łagodnie i ze spokojem, aby się porywać na życie człowieka ludzkiego, którego miejsce zająłby prawdopodobnie jakiś osobnik słaby a zagorzały, zdolny zgubić siebie i drugich?
— Czegóż tedy pani sobie życzy? rzekł minister oschle. Ta scena jest nie na miejscu i nie powinna się przedłużać.
— To co mam dodać, odparła Vanina wyniośle, porzucając nagle uprzejmy ton, ważniejsze jest dla pana niż dla mnie. Żądają aby karbonarjusz Missirilli wyszedł cało; jeżeli zginie, pan nie przeżyje go ani o tydzień. Nie mam w tem żadnego interesu; szaleństwo, które pana oburza, zrobiłam najpierw dlatego aby się zabawić, a powtóre aby dopomóc mojej przyjaciółce. Chciałam, dodała Vanina odzyskując uprzejmy ton, chciałam oddać usługę miłemu człowiekowi który niebawem będzie moim wujem, i który,
- ↑ Prałat rzymski byłby zapewne niezdolny dzielnie dowodzić korpusem armji, jak to się nieraz przydarzyło generałowi dywizji który był ministrem policji w Paryżu, w czasie zamachu Maleta; ale nigdy nie dałby się uwięzić u siebie w domu tak łatwo. Zanadtoby się bał drwin swoich kolegów. Rzymianin, który wie że go nienawidzą, nie rusza się bez broni. Autor nie uważał za potrzebne usprawiedliwiać wielu innych drobnych różnic między sposobami działania i mówienia w Paryżu a w Rzymie. Nie silił się zacierać tych różnic; przeciwnie sądził, że trzeba je śmiało wydobyć. Rzymianie, których maluje, nie mają zaszczytu być Francuzami.