Dzieło to nie miało najmniejszego powodzenia; uznano że jest niezrozumiałe, i nie bez racji. Dlatego w tem nowem wydaniu, autor starał się zwłaszcza o jasność w oddaniu myśli. Opowiedział, jak mu się one nastręczały; napisał przedmowę, wstęp, wszystko aby być jasnym. Mimo tych starań, na stu czytelników którzy czytali Korynnę, nie znajdzie się ani czterech, którzyby zrozumieli tę książkę.
Mimo iż tomik ten traktuje o miłości, nie jest on romansem, a zwłaszcza nie jest tak zabawny jak romans. Jestto jedynie ścisły i naukowy opis pewnego szaleństwa, bardzo rzadkiego we Francji. Panowanie konwenansów, które, bardziej jeszcze przez obawę śmieszności niż wskutek czystości naszych obyczajów, wzmaga się z każdym dniem, uczyniło ze słowa, dającego tytuł tej książce, wyraz, którego nie uchodzi niemal wymawiać poprostu i który może zgoła wydać się nieprzyzwoity. Musiałem się nim posłużyć; ale naukowa surowość języka uchroni mnie tu, mam nadzieję, od wszelkiego zarzutu.
Znam paru sekretarzy ambasad, którzy po powrocie będą mi mogli oddać tę przysługę[2]. Do tej chwili, cóż mógłbym odpowiedzieć ludziom, którzy przeczą opowiadanym przeze mnie faktom? Prosić, aby nie słuchali.