Krystalizacją nazywam czynność myśli, która, we wszystkiem co widzi, odkrywa nowe przymioty ukochanej osoby.
Podróżnik opowiada o chłodzie pomarańczowych gajów w Genui, nad morzem, w upalne dni letnie: cóż za rozkosz byłaby zażywać tego chłodu z nią! Przyjaciel łamie rękę na polowaniu: cóż za rozkosz być pielęgnowanym przez kochaną kobietę! Być wciąż z nią i wciąż czuć jej miłość, to niemal zmieniłoby ból w rozkosz; złamana ręka przyjaciela staje się punktem wyjścia, aby uwierzyć w niebiańską dobroć ukochanej. Słowem, wystarczy pomyśleć o jakiejś zalecie, aby ją ujrzeć w przedmiocie swej miłości.
Zjawisko to, które pozwalam sobie nazwać krystalizacją, ma źródło w naturze, która nas nastraja do rozkoszy i pędzi nam krew do mózgu; w poczuciu iż zalety ukochanej osoby mnożą rozkosz, a wreszcie w tej myśli: ona jest moją. Dziki nie ma czasu iść poza ten pierwszy krok. Czuje rozkosz, ale energję jego mózgu pochłania całkowicie pościg za danielem, którego mięsem musi czemprędzej skrzepić siły, aby nie zginąć od topora wrogów.
Na przeciwnym biegunie cywilizacji, nie wątpię, że kobieta tkliwa dochodzi do tego, iż doznaje rozkoszy fizycznej jedynie z mężczyzną którego kocha[1]. Zupełnie przeciwnie jak u dzikich. Ale, w narodach cywilizowanych, kobieta ma poddostatkiem czasu, dziki zaś tak jest pochłonięty swemi zatrudnieniami, że musi traktować swą samicę jak pociągowe bydlę. Jeżeli samice wielu gatunków zwierząt są szczęśliwsze, to dla tego, że istnienie samców lepiej jest ubezpieczone.
Ale porzućmy lasy, aby wrócić do Paryża. Człowiek trawiony namiętnością widzi wszystkie doskonałości w tej którą kocha; jednakże uwaga jego może być jeszcze rozprószona, dusza bowiem
- ↑ Jeżeli u mężczyzny nie spotykamy tej właściwości, to stąd, że nie musi on czynić doraźnej ofiary ze swego wstydu.