aby podziwiać z bardzo bliska i z płomiennemi oczami, ładne ramiona jakiej młodej kobiety, która właśnie weszła. Ci biedni cnotliwi ludzie (wszyscy zaprzedani jak... ministrowi Périer w 1832) zostawali z pociesznemi minami, a ja kpiłem sobie z nich, co gorszyło moją nową przyjaciółkę. Ale wyraźne było, że ona ma słabość do mnie. „Jest w nim jakaś iskra“, mówiła raz do pewnej damy, z owych dam stworzonych do podziwiania lilipucich słówek á la Ségur, gdy ta skarżyła się na szczerą i surową prostotę, z jaką mówiłem, że wszyscy ci ultra-liberałowie są bardzo czcigodni dla swej nieskazitelnej cnoty, ale poza tem niezdolni zrozumieć że dwa a dwa jest cztery. Ciężkość, powolność, cnota, przestraszające się najmniejszej prawdy powiedzianej Amerykanom, jakiegoś Dunoyer, jakiegoś X, jakiegoś Y, to jest doprawdy coś przechodzącego wszelką wiarę, tak samo jak brak wszelkich pojęć wykraczających poza przeciętność u jakiegoś Ludwika Vitet, Mortimera, Ternaux, nowej generacji, która odmłodziła salon państwa de Tracy około 1828. Wśród tego wszystkiego, pan de Lafayette był i jest z pewnością jeszcze głową stronnictwa.
Musiał nabrać tego przyzwyczajenia w 1789. Główna rzecz, to nie narazić się nikomu i pamiętać wszystkie nazwiska, w czem jest cudowny. Ciągła pamięć o interesach głowy stronnictwa tępi u pana de Lafayette wszelkie ideje literackie, do których zresztą uważam go za dość niezdolnego. Dzięki tej właśnie organizacji, nie czuł, jak sądzę, całej ciężkości, całej nudy pp. Dunoyer et consortes.
Zapomniałem odmalować tego salonu. Sir Walter Scott i jego naśladowcy zaczęliby od tego, ale ja nienawidzę rzeczywistych opisów. Nuda takich opisów nie pozwala mi pisać powieści.
Wejście prowadzi do podłużnego salonu, w głębi którego znajdują się wielkie drzwi, zawsze otwarte naoścież. Wchodzi się do kwadratowego salonu, dość dużego, z piękną lampą w kształcie