Lussinge, człowiek najbardziej przezorny jakiego znałem, chcąc sobie zapewnić towarzysza przechadzki na rano, bardzo niechętnie zapoznawał mnie ze swymi znajomymi.
Zaprowadził mnie wszakże do pana Maisonnette, jednego z najosobliwszych ludzi jakich znałem w Paryżu. Jest czarny, chudy, bardzo mały jak Hiszpan; z Hiszpana ma też żywe oko, drażliwość i odwagę.
To, że może napisać w ciągu jednego wieczoru trzydzieści gładkich i gadatliwych stronic, aby stworzyć tezę polityczną ze słówka, jakie minister prześle mu o szóstej wieczór przed pójściem na obiad, to przymiot, który Maisonnette dzieli z pp. Vitet, Leonem Pillet, Saint-Marc-Girardin i innymi urzędnikami Skarbu. Ciekawe, niewiarogodne jest to, że Maisonnette wierzy w to co pisze. Był kolejno zakochany, ale zakochany tak, że mógł poświęcić dlań życie, w panu Decazes, potem w panu de Villèle, wkońcu, zdaje się, w panu de Martignac. Przynajmniej ten był sympatyczny.
Nieraz próbowałem przeniknąć Maisonnette’a. Zdawało mi się, że widzę w nim zupełny brak logiki, a niekiedy kapitulację sumienia, wstrząs małego wyrzutu, który miał ochotę się urodzić. Wszystko to oparte na wielkim pewniku: Trzeba żyć.
Maisonnette nie ma żadnego pojęcia o obowiązkach obywatela; patrzy na to tak, jak ja patrzę na stosunki człowieka z aniołami, w które tak święcie wierzy M. F. Ancillon, obecny minister spraw zagranicznych w Berlinie (znany mi dobrze z lat 1806 i 7). Maisonnette boi się obowiązków obywatela, jak Dominique[1] obowiązków religji. Jeżeli czasami, pisząc tak często słowo honor i lojalność, doznaje maleńkiego wyrzutu, załatwia się z nim w duszy swojem rycerskiem oddaniem przyjaciołom. Gdybym chciał, mógłbym — zaniedbawszy go z nudy zupełnie przez pół roku — kazać
- ↑ Jeden z kryptonimów poza które chował się Stendhal.