ką Fabrycy żywił do kasztana, zasadzonego przez jego matkę przed dwudziestu trzema laty. Byłoby godne mego brata, powiadał sobie, gdyby kazał ściąć to drzewo; ale tego rodzaju ludzie nie czują rzeczy subtelnych; pewno ani nie pomyślał o tem. Zresztą, to nie byłaby zła wróżba, dodał z otuchą. W dwie godziny później ujrzał z przerażeniem, że ktoś (psotnicy czy burza?) złamał gałąź młodego drzewa, tak że zwisała uschnięta; Fabrycy obciął ją z szacunkiem i starannie obrobił złamane miejsce, tak aby woda nie mogła sączyć się do pnia. Następnie, mimo że czas był mu drogi, miało bowiem dnieć lada chwila, spędził dobrą godzinę na okopaniu swego ukochanego drzewa. Dopełniwszy tych szaleństw, puścił się żywo ku Lago Maggiore. Ogółem nie był smutny, drzewo chowało się ładnie, tęższe niż kiedykolwiek: w pięć lat urosło go niemal drugie tyle. Gałąź była jedynie wypadkiem bez znaczenia; raz odcięta, nie szkodziła już drzewu, które nawet stało się smuklejsze, ile że jego gałęzie zaczynały się wyżej.
Nie zrobił ani mili, kiedy olśniewająca smuga światła oblała na wschodzie wierzchołki Resegon di Lek, góry sławnej w okolicy. Droga zaludniła się wieśniakami: ale, zamiast hodować wojownicze myśli, Fabrycy roztkliwiał się wzruszającym widokiem lasów w okolicy Como. To może najładniejsze lasy w świecie: rozumie się nie w tem znaczeniu, że dają najwięcej talarków, jakby powiedziano w Szwajcarji, ale że najwięcej mówią do duszy. Słuchać tej mowy w położeniu w którem się znajdował Fabrycy, wystawiony na pościg pp. żandarmów lombardzko-weneckiej prowincji, to było istne dzieciństwo. Jestem o pół mili od Francji, rzekł wreszcie; spotkam celników i żandarmów odprawiających ranny ront: to wykwitne ubranie wyda się im podejrzane, spytają o paszport; otóż ten paszport zawiera najwyraźniej nazwisko przeznaczone do więzienia; i oto znajdę się w miłej konieczności popełnienia morderstwa. Jeżeli, jak zazwyczaj, żandarmi będą szli po dwóch, nie mogę poprostu czekać z daniem ognia aż jeden z nich zechce mnie brać za kołnierz: niech, padając, zatrzyma mnie bodaj
Strona:PL Stendhal - Pustelnia parmeńska tom I.djvu/174
Ta strona została przepisana.