Strona:PL Stendhal - Pustelnia parmeńska tom I.djvu/175

Ta strona została przepisana.

na chwilę, już jestem w Szpilbergu. Fabrycy, przejęty grozą, zwłaszcza tem, że będzie musiał strzelać pierwszy do dawnego żołnierza swego wuja, hrabiego Pietranera, ukrył się w spróchniałym pniu olbrzymiego kasztana; podsypał pistolety, kiedy usłyszał człowieka, który szedł przez las, śpiewając rozkoszną melodję Mercadante, modną wówczas w Lombardji.
Dobra wróżba, rzekł Fabrycy. Melodja ta, której wysłuchał z nabożeństwem, rozbroiła podrażnienie, które zaczęło barwić jego myśli. Spojrzał na drogę w obie strony, nie ujrzał nikogo; śpiewak nadchodzi snać boczną dróżką, rzekł sobie. Prawie w tej samej chwili ujrzał lokaja w schludnej angielskiej liberji; siedział na szkapie swojego chowu a wiódł za uzdę rasowego konika, nieco chudego.
Ha! gdybym rozumował jak Mosca! rzekł sobie Fabrycy; powtarza mi zawsze, że niebezpieczeństwo, w jakiem znajduje się człowiek, jest zawsze miarą jego praw nad sąsiadem. W myśl tej zasady palnąłbym w łeb temu pachołkowi i, siadłszy na jego anglika, kpiłbym sobie z żandarmów. Natychmiast po powrocie do Parmy posłałbym pieniądze temu człowiekowi, lub jego wdowie... ale to byłoby okropne!

X

Tak sobie prawiąc morały, Fabrycy wyskoczył na gościniec prowadzący do Szwajcarji: w tem miejscu biegnie on wzdłuż lesistego zbocza. Jeżeli ten chwat się zlęknie, rzekł sobie Fabrycy, wypuści się galopem, a ja zostanę tu jak dudek. W tej chwili, znajdował się o dziesięć kroków od lokaja, który już nie śpiewał. Fabrycy ujrzał w jego oczach lęk: chciał może zawrócić z końmi!
Niezdecydowany jeszcze, Fabrycy dał susa; chwycił angielskiego konia za uzdę.
— Mój przyjacielu, rzekł do lokaja, ja nie jestem zwykłym opryszkiem: zacznę od tego, że ci dam dwadzieścia franków, ale