tem. wózek, a wkońcu znajomą markietankę! Podbiegła, przerażona jego wyglądem.
— Jeszcze parę kroków, malcze, rzekła. Czyś ranny?... A twój piękny koń? — To mówiąc, prowadziła go do wózka i wsadziła go podtrzymując pod ramię. Ledwie znalazłszy się na wózku, bohater nasz, wyczerpany do cna, zasnął głęboko.
Nic nie mogło go zbudzić, ani strzały karabinowe tuż koło wózka, ani trucht konia, którego markietanka okładała co wlezie. Pułk, zaatakowany niespodzianie przez chmarę pruskiej kawalerji, po całodziennej wierze w zwycięstwo cofał się lub raczej pierzchał w stronę Francji.
Pułkownik, piękny młodzieniec w opiętym mundurze, następca Macona, padł rozniesiony szablami; następca jego, major, siwowłosy starzec, zatrzymał pułk.
— Psiekrwie jedne, przemówił do żołnierzy, za czasu republiki czekaliśmy z dawaniem nogi, aż nieprzyjaciel zmusi nas do tego... Brońcie każdej piędzi ziemi i gińcie! krzyczał i klął naprzemian: teraz już ci Prusacy pchają się na naszą, francuską ziemię!
Wózek stanął, Fabrycy obudził się nagle. Słońce zaszło oddawna; zdziwił się, że jest prawie noc. Żołnierze biegali w popłochu, który zdziwił naszego bohatera: uważał, że mają rzadkie miny.
— Co to takiego? rzekł do markietanki.
— Ano nic; dali nam radę, chłopcze; kawalerja pruska bierze nas na szable, tylko tyle. Ten tuman generał myślał zrazu, że to nasi. No, prędko, pomóż mi naprawić uprząż, porwała się.
Parę strzałów karabinowych rozległo się o kilka kroków. Bohater nasz, świeży i wypoczęty, rzekł sobie: Ależ, w gruncie, ja się przez cały dzień nie biłem: eskortowałem tylko generała. Muszę iść się bić, rzekł do markietanki.