Strona:PL Stendhal - Pustelnia parmeńska tom I.djvu/74

Ta strona została skorygowana.

gle, tłum, który pokrywał gościniec, zdwoił zrazu kroku, poczem w mgnieniu oka przebył rów po lewej i zaczął uciekać co sił.
— Kozacy! kozacy! krzyczano ze wszystkich stron.
— Weź-że swego konia! wołała markietanka.
— Niech mnie Bóg broni! rzekł Fabrycy. Galopuj pani, uciekaj, zostawiam ci go. Chce pani pieniędzy na odkupienie wózka? Połowa tego co mam jest twoja.
— Weź swego konia, mówię! krzyknęła markietanka z gniewem i zatrzymała się aby zsiąść. Fabrycy dobył szabli: — Trzymaj się pani mocno! krzyknął i uderzył płazem konia, który puścił się galopa i pognał za uciekającymi.
Nasz bohater rozejrzał się po gościńcu; dopiero co, kilka tysięcy ludzi tłoczyło się tam, ściśniętych jak na procesji. Po okrzyku kozacy, nie ujrzał dosłownie nikogo; porzucili czaka, fuzje, szable. Fabrycy, zdziwiony, zeszedł na prawo, na pole wznoszące się na jakie dwadzieścia lub trzydzieści stóp, spojrzał na gościniec, na równinę, i nie ujrzał ni śladu kozaków. Zabawni ci Francuzi, pomyślał. Skoro mam się brać na prawo, myślał, najlepiej iść odrazu w tym kierunku: może ci, co uciekają, mają jakieś powody, których ja nie znam? Podniósł jakiś karabin, wybrał pełną ładownicę i rozejrzał się jeszcze raz; był sam wśród tej równiny, niedawno tak nabitej ludźmi. Het, w oddali, widział uciekających, którzy wciąż biegli, aż zniknęli za drzewami. Szczególnie! myślał. I, przypomniawszy sobie wczorajszy manewr kaprala, usiadł wśród łanu zboża. Nie oddalał się, pragnąc ujrzeć jeszcze swoich przyjaciół, markietankę i kaprala Aubry.
W zbożu, sprawdził, że ma już tylko ośmnaście napoleonów, zamiast trzydziestu, jak mniemał; ale zostało mu parę djamencików, które ukrył był w podszewce huzarskiego buta w izbie dozorczyni w B... Schował złoto jak mógł najlepiej, zastanawiając się głęboko nad tem nagłem zniknięciem. Czy to zła wróżba? myślał. Głównem jego zmartwieniem było, że nie zwrócił się do kaprala Aubry z tem pytaniem: „czy ja naprawdę brałem udział w bitwie?“