Tej samej nocy zdołała mu szczęśliwie przesłać list w ołowianej kuli. Było to w tydzień po weselu siostry margrabiego Crescenzi, gdzie księżna popełniła straszliwą nieopatrzność, z której zdamy sprawę w swojem miejscu.
W epoce owej katastrofy, już blisko rok temu, zdarzyło się księżnej osobliwe spotkanie: jednego wieczora, kiedy była luna, jak mówi się w tych stronach, udała się niespodzianie do swego pałacyku w Sacca, za Colorno, na wzgórzu rozciągającem się nad Padem. Z przyjemnością upiększała ten zakątek; lubiła las wieńczący wzgórze i przylegający do zamku; wytyczyła w nim ścieżki wijące się malowniczo.
— Porwą panią któregoś dnia zbójcy, piękna pani, rzekł jej raz książę Ernest; niepodobna, aby las o którym wiedzą że pani się po nim przechadza, pozostał bezludny. Książę zerknął na hrabiego, którego zazdrość chciał podrażnić.
— Niczego się nie boję, Wasza Dostojność, kiedy się przechadzam w moich lasach, odparła niewinnie księżna; dodaje mi otuchy ta myśl: nie zrobiłam nikomu nic złego, któż miałby mnie nienawidzić? — Uznano tę odpowiedź za mocno zuchwałą; przypominała docinki miejscowych liberałów, ludzi bardzo bezczelnych.
Podczas wspomnianej przechadzki przyszły pani Sanseverina na myśl słowa książęce, na widok licho odzianego człowieka, który szedł za nią zdaleka. Na jakimś zakręcie, człowiek ten znalazł się tak blisko niej, że się zlękła. Pod pierwszem wrażeniem krzyknęła na gajowego, który został o tysiąc kroków. Nieznajomy miał czas zbliżyć się i rzucił się jej do nóg. Był młody, bardzo przystojny, ale straszliwie obdarty; odzież jego miała dziury na stopę długie; ale oczy tryskały płomieniem.
— Jestem skazany na śmierć, jestem lekarz Ferrante Palla, umieram z głodu wraz z pięciorgiem dzieci.