Fabrycego del Dongo, oprawny w najpiękniejszą ramę, jaką wyzłocono w Parmie od dwudziestu lat.
Porwani wypadkami, nie mieliśmy czasu naszkicować komicznej rasy dworaków, od których roi się w Parmie, a którzy robili pocieszne komentarze na temat wspomnianych wypadków. W kraju tym, szlachetka liczący trzy do czterech tysięcy renty, staje się godny figurować w czarnych pończochach przy wstawaniu księcia, przedewszystkiem przez to że nie czytał Woltera ani Russa: nietrudny warunek. Trzeba umieć mówić z rozczuleniem o katarze monarchy, lub o ostatniej skrzyni minerałów, jaką otrzymał z Saksonji. Jeżeliś do tego nie opuścił ani razu mszy świętej, jeżeliś mógł zaliczać do grona swych przyjaciół paru opasłych mnichów, książę raczył się do ciebie odezwać raz do roku, na dwa tygodnie przed, lub dwa tygodnie po pierwszym stycznia, co dawało ci mir w parafji, poborca zaś nie śmiał zanadto cię przyciskać, jeśliś się spóźnił z podatkiem stu franków, jakiem obłożył był twój folwarczek.
Pan Gonzo był to szlachetka tego pokroju, wielce urodzony: oprócz rodowego mająteczku, miał, dzięki wpływom margrabiego Crescenzi, wspaniałą posadę, przynoszącą tysiąc stopięćdziesiąt ranków rocznie. Człowiek ten mógł jeść obiad u siebie, ale miał jedną namiętność: był szczęśliwy jedynie wówczas, gdy się znajdował w salonie jakiegoś personata, który mu powiadał od czasu do czasu: Cicho siedź, Gonzo, jesteś głupiec. Był to sąd wielce niesprawiedliwy, gdyż Gonzo miał prawie zawsze więcej oleju w głowie niż ów personat. Rozprawiał o wszystkiem dość przyjemnie; co więcej, gotów był, na jedno skinienie pana domu, odmienić swój pogląd. Szczerze mówiąc, mimo że ćwik w interesach, nie miał w głowie ani śladu myśli i, kiedy książę nie był zakatarzony, Gonzo był niekiedy w wielkim kłopocie, wchodząc do salonu.