Strona:PL Stevenson Dziwne przygody Dawida Balfour'a.djvu/51

Ta strona została przepisana.

żywczym, zesłanym prosto z nieba; miałem ochotę krzyczeć z radości. Zielonooki człowiek zeszedł pierwszy po drabinie, chwiejnym, jak zauważyłem, krokiem, a za nim postępował kapitan. Obaj milczeli uparcie; towarzysz Hauseason’a zaczął opatrywać jak poprzednio, ranę moją, podczas gdy kapitan wpatrywał się we mnie ponurym wzrokiem.
— Może pan przekonać się naocznie, rzekł mój opiekun — silna gorączka, brak apetytu, brak światła, powietrza, pożywienia — osądź sam, jakie będą tego następstwa.
— Nie jestem jasnowidzący, panie Riach — odpowiedział kapitan.
— Wiem — zawołał Riach, — że masz tęgą głowę na karku i wymowny język w potrzebie, panie Hanseason — tem się jednak nie usprawiedliwisz. Ządam, iżby chłopiec z tej obrzydliwej nory przeniesiony był na przód statku.
Ządania twoje ciebie jedynie obowiązywać mogą — odparł kapitan — ja zaś dysponuję jak ma być stanowczo: chłopiec tu jest i tu zostanie.
— Przypuszczając, że pan otrzymałeś dobrą za to sumę, ośmielę się pokornie oświadczyć, że ja nie jestem przekupny. Płacisz mi jedynie za spełnianie obowiązków drugiego pomocnika na statku i przyznasz, że pracuję ciężko na ten zarobek. Nie biorę za nic innego pieniędzy.
— Byłbym ci wdzięczny panie Riach — odezwał się kapitan — gdybyś nie mieszał się do spraw cudzych, pilnuj własnego nosa tyl-