posiadali tu pewne przywileje. Zachowywali się jak u siebie, hałasując, śmiejąc się głośno — na żonatych spoglądali jako na niepowołanych — słowem istniał pewien rozbrat.
W swojej roli wdowca wyobrażałem sobie, jakobym miał pewne prawa do kawiarni, tem bardziej, gdy ściągając tu z sobą małżonków, zasłużyłem na nienawiść ich żon, tak, że wkrótce przestano mnie wogóle zapraszać do siebie. Była w tem może i słuszność, gdyż małżeństwo, to pas de deux. A jeżeli panowie ci nawet się zjawiali w kawiarni, bywali przeważnie tak przejęci swojemi domowemi sprawami, że musiałem najpierw wysłuchać ich kłopotów ze sługami, dziećmi, szkołą i egzaminami, słowem zostałem tak zaznajomiony z familijnemi troskami innych, że nie odczuwałem korzyści uwolnienia się od swoich własnych w tym rodzaju.
A gdy wreszcie dotarliśmy do jądra kwestyi, zdarzało się najczęściej że jeden mówił bez przerwy, gdy drugi ze spuszczonymi oczyma czekał na swoją replikę, aby potem jakiś czas mówić cośkolwiek, co nie było odpowiedzią napoprzednie słowa, lecz ot tak sobie mówieniem. Bywały też wypadki, gdzie wszyscy na raz mówili w sposób iście piekielny a nie było nikogo, kto by rozumiał, co drudzy mają na myśli. Po prostu „wieża babilońska“, która kończyła się wyrzutami — niepodobieństwem było porozumieć się wzajemnie.
— Ależ ty nie rozumiesz wcale, co ja mówię! — brzmiał zazwyczaj lament.
Strona:PL Strindberg - Samotność.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.