wysoko nad ziemią. Nagle poczyna ucho moje drażnić mnóstwo dźwięków: Mój współlokator z dołu telefonuje. Na któremś z niższych pięter płacze jakieś chore dziecko. Na ulicy zaś pod moim balkonem staje dwóch ludzi i rozmawiają: teraz słucham, jako poeta będząc w prawie podsłuchiwania przynajmniej tego, co mówią na ulicy.
— Tak, ale widzisz to nie mogło iść dobrze.
— A więc zamknął budę? Naprawdę? więc rzeczywiście!
Zrozumiałem natychmiast, że mowa o sklepie korzennym, który zamknięto z powodu braku odbiorców.
— Za dużo ich a przytem zaczynają źle! — mówił głos. — Pierwszego dnia sprzedali za trzydzieści oarów, nazajutrz przyszedł ktoś poszukać czegoś w kalendarzu, trzeciego sprzedali kilka marek! No, bywaj zdrów!
— Do widzenia! Idziesz do banku?
— Nie, do portu.
Były to ostatnie rozmowy o tragedyi, której byłem świadkiem w ostatnich trzech miesiącach a która rozegrała się w mojej kamienicy w następujący sposób.
Na lewo od bramy urządzano sklep korzenny. Malowano, złocono, lakierowano, pokostowano a młody właściciel patrzył od czasu do czasu na te wspaniałości z drugiego chodnika. Wyglądał na dzielnego przekupnia, miał w postawie żywość i pewność siebie z przymieszką lekkomyślności. Minę miał
Strona:PL Strindberg - Samotność.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.