prowadzi pod rękę swą białowłosą matkę. Trzydzieści pięć lat niezasłużonych, ukrytych cierpień z winy kogoś drugiego, nadały ich twarzom tę bladość śmiertelną. Ale co tych zamożnych, poważanych ludzi popchnęło w to otoczenie? Może ulegli powszechnej sile przyciągającej, która pcha równe do równego, może pociechą im było widzieć innych, którzy cierpią więcej a również niezasłużenie.
Spodziewałem się ich tu spotkać, mówił mi to tajemny a przecież mocny głos ukryty w głębi duszy.
Na błoniu ukazała mi się nędza w innej formie. Spotykałem dzieci na rowerach, dzieci ośmio lub dziesięcioletnie z twarzami zuchwałemi, przemądrzałe dziewczynki o rysach, które mogły by być ładne ale złość je zeszpeciła. Nawet jeżeli twarz była piękna, znalazła się jakaś wada: nieodpowiednia odległość jednego rysu od drugiego, nos za duży, wargi zbyt odsłaniające dziąsła, wypukłe oczy szpecące czoło i tym podobne.
Im głębiej, tem bardziej przerzedzały się tłumy, na trawie widać było roztasowane małe grupki. Uderzyło mnie, że zawsze siadano we troje: dwóch mężczyzn i jedna kobieta — pierwszy akt idylli, kończącej się tragedyą noża.
Tu począł mnie woźnica zabawiać rozmową, sypiąc jednę historyę za drugą. Nie jego poufałość mnie raziła, boć on nie widział w tem nic złego ale dokuczało mi to, że przeszkadzał mi myśleć a kiedy
Strona:PL Strindberg - Samotność.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.