Kilka dni dopiero upłynęło od czasu, gdy d‘Aigrigny tak odważnie ocalony został przez Gabrjela z rąk rozhukanego gminu. Trzej księża w czarnych, długich sukniach, z białemi wywiniętymi kołnierzykami, w czworograniastych czapkach, przechadzali się miarowym krokiem po ogrodzie. Stosownie do przepisów zgromadzenia (byli to bowiem jezuici), które zabraniają spacerować po dwóch, tylko wszystkim razem, ci trzej duchowni nie rozłączyli się ani na chwilę.
— Bardzo się lękam — mówił jeden z nich w dalszym ciągu rozmowy, która się toczyła o nieobecnej osobie — bardzo się lękam, aby Wielebny Ojciec, nieustannie dręczony od czasu, jak go napadła cholera, nie nadwyrężył swego zdrowia... żeby nie dał powodu do recydywy, która teraz mogłaby być niebezpieczną dla jego życia.
— Dlatego też — rzekł z boleścią najmłodszy jezuita — przykro jest wspomnieć, że Wielebny ksiądz Rodin był przedmiotem zgorszenia z przyczyny, że uporczywie nie chciał onegdaj wykonać publicznej spowiedzi.
— Jego Wielebności zdawało się, że nie jest z nim tak źle, jak sądzono — odezwał się jeden z ojców — i że dopełni swych ostatnich powinonści, skoro uzna, że koniec jego zbliża się.
— W rzeczy samej, od dziesięciu dni, jak go tu spro-
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/1039
Ta strona została skorygowana.
VI.
PRZECHADZKA.