Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/111

Ta strona została skorygowana.

sem. — Nie ja, biedny człowiek, mógłbym temu zaprzeczyć; jeżeli go jednak przez złość odwiązano i wprowadzono do menażerji... wtedy przyznasz pan, albo przynajmniej przyznać raczysz — poprawił się żołnierz — że to nie moja wina; ale ja nie mam prawa panu rozkazywać.
— A za cóżby to miano ci zrobić taką psotę?
— Nie wiem tego, panie burmistrzu, lecz...
— Nie wiesz... To dobrze! i ja też nie wiem — odrzekł burmistrz niecierpliwie. — Oj! co tu gadaniny o głupiego zdechłego konia!
Twarz żołnierza, tracąc nagle wyraz wymuszonej łagodności, przybrała ton surowy; odpowiedział głosem poważnym, wzruszonym:
— Mój koń zdechł... to prawda, a przed godziną, choć bardzo stary, był jeszcze bardzo rączy i śmiały... a rżał wesoło, gdy usłyszał mój głos... i lizał ręce dwojga biednych dzieci, które po całych dniach dźwigał... tak, jak niegdyś dźwigał ich matkę... Teraz już nikt na nim nie będzie jeździł, wyrzucą go na pożarcie psom i skończy się wszystko... Nie byłoby potrzeby przypominać mi o tem, panie burmistrzu.
— Pojmuję, że żal ci było konia — rzekł mniej niecierpliwym głosem. — Ale nareszcie czegóż chcesz? to przypadek.
— Przypadek... tak, panie burmistrzu; i bardzo nieszczęśliwy przypadek; młode dziewczęta, którym towarzyszę, były za młode do puszczenia się w podróż pieszo, a za ubogie, żeby mogły najmować sobie powóz... Z tem wszystkiem potrzeba było stanąć nam w Paryżu przed miesiącem lutym... kiedy ich matka umierała, przyrzekłem jej, że odprowadzę je do Francji, bo te dzieci nikogo prócz mnie już nie mają.
— Jesteś więc ich...
— Jestem tylko ich sługą, panie burmistrzu, a teraz, kiedy mi zabito konia, proszę pana, cóż mam począć? racz