zamiast rozpaczać; wreszcie, modlitwa... to łzy, spadające na serce jak dobroczynna rosa... zamiast łez, co je pieką. Tak, rozumiem cię, tak... ciebie... bo ty nie mówisz: cierpieć jest to samo, co modlić się... Nie, nie, dobrze to pojmuję... masz rację, gdy mówisz: mieć nadzieję, przebaczać, to modlić się... tobie więc winienem, że teraz wrócę znowu do życia, bez żadnej obawy...
Potem, ze łzami w oczach, pan Hardy wyciągnął ręce do Gabrjela, wołając:
— Ach! mój bracie... ocalasz mnie, tobie winienem powrót do życia.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Rodin i ksiądz d‘Aigrigny, jak wiadomo, niewidzialni obecni byli tej scenie; Rodin, chciwie się przysłuchując, nie opuścił ani słowa tej rozmowy. W chwili, kiedy Gabrjel i pan Hardy rzucili się sobie w objęcia, Rodin nagle oderwał swoje jaszczurcze oczy od otworu, którym się i im przypatrywał. W fizjognomji jezuity czytać można było wyraz szatańskiej radości i triumfu. Przeciwnie ksiądz d‘Aigrigny, którego zmieszało rozwiązanie powyższej sceny, nie pojmując uradowanej miny swego towarzysza, przypatrywał się mu z wielkiem zdziwieniem.
— Mam środek! — rzekł doń nagle Rodin, krótkim, stanowczym głosem.
— Co rozumie przez to wielebny ojciec? — odparł zdumiony ksiądz d‘Aigrigny.
— A więc trzeba posłać tylko natychmiast na pocztę po powóz i po konie.
— A na co powóz i konie? — zapytał ksiądz d‘Aigrigny.
— Dla wywiezienia pana Hardy.
— Wywieźć pana Hardy! — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny, sądząc, że się w głowie pomieszało Rodinowi.
— Tak — odparł Rodin — wasza wielebność zawieź go wieczorem do Saint-Herrem.