Dagobert miał słuszność gdy bronił swych dzieci, jak zwykł był mawiać o Róży i Blance; jednakże powierzchowna oziębłość dziewcząt wobec ojca usprawiedliwiała jego obawę i czynione Dagobertowi w tej mierze wyrzuty. Jednakże pomimo tej oziębłości córek, która go tak dręczyła, przywiązanie marszałka do nich było tak mocne i tak głębokie, iż sama tylko myśl o opuszczeniu ich i wynikający z niej żal, napełniały bólem jego serce, narażały je na ciągłą walkę między ojcowską miłością, dla której nie mógł się odważyć na czasowe oddalenie od dzieci, a obowiązkiem, który uważał za święty. Hałas rozprawy marszałka z Dagobertem był tak wielki, iż odgłosy ich krzyków dochodziły przez salon, lubo niezbyt wyraźnie, do uszu dwóch sióstr, ukrytych w sypialnym pokoju. Dlatego, za przybyciem ojca na bladych ich twarzach malowała się obawa i niepokój. Na widok marszałka, córki powstały z uszanowaniem lecz pozostały jedna do drugiej przytulone u całe drżące. A przecież na twarzy ich ojca nie widać było gniewu, ani surowości; był on głęboko zmartwiony, a wyraz jego fizjognomji wydawał się błagać usilnie i mówić.
— Moje dzieci... wielce jestem zmartwiony, przychodzę do was, uspokójcie mnie, kochajcie mnie!... gdyż inaczej nie wytrzymam, umrę...
Wyraz twarzy marszałka był w tej chwili, iż tak po-
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/1186
Ta strona została skorygowana.
XVI.
PROŚBA.