— Marszalek Simon — odpowiedział, nie posiadając się z radości, ksiądz d‘Aigrigny.
— Czy posiadasz, ojcze, szczegółowe wiadomości? — zagadnął Rodin.
— Dopiero co widziałem się z Robertem — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny — aż do owego czasu nie mógł przełamać wahania się marszałka; a przytem spostrzegał, jak ten był zawsze smutny, zrozpaczony... Wczoraj przeciwnie, zastał go wesołym, tak uradowanym, iż zapytał, skąd ta zmiana.
— Cóż tedy? — rzekli razem Rodin i księżna bardzo ciekawi.
— W rzeczy samej jestem teraz najszczęśliwszym człowiekiem na świecie — odpowiedział marszałek — gdyż jadę pełen radości i szczęścia, dokonać świętego dla mnie obowiązku.
— A cóż mogło sprowadzić tę nagłą zmianę w umyśle marszałka? — rzekła księżna zamyślona.
— Dociec tego nie mogę — rzekł Rodin z zastanowieniem — lecz mniejsza o to, dość, że odjechał; trzeba tymczasem, nie tracąc ani chwili czasu, działać na jego córki...
Czy zabrał z sobą tego przeklętego żołnierza?
— Nie... — rzekł ksiądz d’Aigrigny — nie, na nieszczęście... wie już z doświadczenia, że nie może dowierzać i podwoił ostrożność, a człowiek, któryby w najgorszym razie mógł był usłużyć nam przeciwko niemu... niedawno dostał cholery.
— Któż taki? — zapytała księżna.
— Morok... mogłem rachować na niego w każdym wypadku. a jego właśnie postradaliśmy... bo, jeżeli uda mu się wygrzebać z cholery, lękać się znowu trzeba, żeby nie uległ innej nieuleczalnej chorobie.
— Co wasza wielebność mówi?
— Przed kilkoma dniami ukąsił go pies z jego własnej menażerji i nazajutrz pokazały się oznaki wścieklizny u tego właśnie psa.
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/1201
Ta strona została skorygowana.