przypatrz, a przyznasz, że ten człowiek ma coś niebezpiecznego w twarzy... Widzisz...
Mówiąc to, Morok wyraźnie wskazał Dagoberta.
Lubo Dagobert wielką miał nad sobą władzę, jednakże przymus, jaki sobie zadawał od samego przybycia do tej przeklętej oberży, a nadewszystko od początku tajemniczej rozmowy Moroka z burmistrzem, wyczerpywał już wszystkie jego siły; widział nadto wyraźnie, że jego usiłowania dla ujęcia sobie sędziego zniweczone zostały nieszczęsnym wpływem pogromcy zwierząt.
Zbliżywszy się więc do Moroka, a cierpliwości mu już zbrakło, stanął z założonemi na krzyż rękami na piersiach i rzekł ponurym głosem:
— Jak uważam, to o mnie mówiłeś pocichu z panem burmistrzem?
— Tak jest — odrzekł Morok, schyliwszy głowę.
— A dlaczego nie mówiłeś głośno?
Prawie konwulsyjne drganie grubych wąsów Dagoberta, który, powiedziawszy słowa te, wytrzeszczył oczy na Moroka, znamionowało, że w piersiach jego wrzała gwałtowna walka.
Widząc, że jego przeciwnik zachowywuje szydercze milczenie, odezwał się do niego silniejszym, ale powściągliwszym głosem:
— Pytam cię, dlaczego mówisz pocichu do pana burmistrza, skoro idzie o mnie?
— Bo zachodzą tu rzeczy haniebne, które byłoby wstyd powiedzieć głośno — wyrzekł Morok z ponurą zuchwałością.
Dagobert aż dotąd trzymał ręce na krzyż złożone.
Nagle rozszerzył je gwałtownie, zacisnąwszy pięści.
Szybkie to poruszenie było tak wyraziste, iż sieroty krzyknęły przelęknione, zbliżając się do żołnierza.
— Panie burmistrzu — rzekł Dagobert, zacisnąwszy
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/121
Ta strona została skorygowana.