Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/126

Ta strona została skorygowana.

— Bądź spokojny, Dagobercie... nie będziemy się bały — rzekła Róża silnym głosem.
— Zrobimy, co będzie potrzeba — dodała Blanka niemniej pewnym tonem.
— Byłem tego pewien — zawołał Dagobert, — dobra krew zawieść nie może... dalej w drogę! lekkie jesteście jak piórka, prześcieradło jest mocne, ledwie osiem stóp od okna do ziemi... A Ponury na was czeka...
— Ja pójdę pierwsza, ja dziś jestem starsza — zawołała Róża, czule pocałowawszy Blankę.
I pobiegła do okna, chcąc opuścić się pierwsza, i gdyby było jakie niebezpieczeństwo, sobą zasłonić Blankę.
— Tak, ale teraz już po północy — odrzekła Blanka, która miała tę samą myśl, — więc na mnie przypada kolej, nieprawdaż, Dagobercie?
Ten łatwo pojął przyczynę tego współzawodnictwa.
— Kochane dzieci — rzekł, — rozumiem was, ale nie lękajcie się o siebie, niema żadnego niebezpieczeństwa... sam związałem prześcieradła... prędzej, moja Różo.
Lekka jak ptak dziewczyna stanęła na oknie, potem, przytrzymana przez Dagoberta, chwyciła się prześcieradła i zsunęła się powoli, według zalecenia Dagoberta, który, wychyliwszy się za okno, zachęcał ją do tego.
— Nie bój się... nie bój, siostro — rzekło dziewczę po — cichutku, stanąwszy na ziemi, — bardzo łatwo opuścić się, Ponury jest tu i liże mi ręce...
Blanka nie dała czekać na siebie, równie odważna jak jej siostra, także szczęśliwie zsunęła się na ziemię.
— Biedne dzieci, cóż one zawiniły, ażeby tak być dręczone? Nieszczęsny jakiś los uwziął się na tę rodzinę — rzekł Dagobert, mając ściśnione boleścią serce, gdy widział świeżą, miłą twarz młodej dziewczyny, niknącą w pomroce nocy, tem przykrzejszej jeszcze z przyczyny gwałtownego wiatru i ulewnego deszczu.