ty dla mnie, wielebny ojcze, przygotowałeś na jutro. Mnie zaś nie tak łatwo można podejść.
— Oh! — mruczał d‘Aigrigny, któremu mdlały już powieki — oby Bóg zlitował się nade mną... jeżeli już nie zapóźno... Niestety!... w tej tak ważnej chwili jestem wielkim grzesznikiem...
— Już teraz czas wołać o ratunek.
I Rodin wybiegł z krzykiem i miną przerażaną na dziedziniec domu. Na krzyk jego zbiegli się ludzie. Rodin nie odstąpił księdza d‘Aigrigny, aż dopiero gdy ten wydał ostatnie tchnienie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wieczorem tego dnia, Rodin sam jeden w swej izdebce przy świetle lampki, pogrążony był w zamyśleniu, przed obrazkiem, wyobrażającym Sykstusa V. Północ biła powoli na zegarze wieżowym. Gdy raz ostatni uderzył młotek zegarowy, Rodin powstał i wyprostował się w całej dzikiej okazałości swego piekielnego triumfu i zawołał:
— Mamy więc pierwszy czerwca... niema już Rennepontów!... Zdaje mi się, że słyszę bijącą gadzinę na kościele Ś-go Piotra w Rzymie.
Kiedy Rodin pogrążony był w dumnem uniesieniu i przypatrywał się z rozkoszą obrazkowi Sykstusa V, ojciec Cabacini poszedł odwiedzić Faryngeę i, dając mu odłamek krucyfiksu ze słoniowej kości, te tylko powiedział do niego słowa, z dobroduszną miną i zwykłą sobie krotochwilnością:
— Jego przewielebność kardynał Malipieri, gdym wyjeżdżał z Rzymu, polecił mi, abym to panu oddał, dopiero dziś... 31 maja.
Metys, który się wcale nie wzruszał, nagle niemal boleśnie zadrżał; twarz jego zasępiła się jeszcze bardziej, i wlepiwszy przenikliwy wzrok w jednookiego księdza odrzekł:
— O której gdzinie wielebny ojciec Rodin udaje się jutro na ulicę Ś. Franciszka?