Po owej burzy wśród dnia, której zbliżanie tak dobrze sprzyjało zamiarom dusiciela względem Dżalmy, nastąpiła spokojna, pogodna noc. Tarcza księżyca rzucała taki blask, iż trudno nań było patrzeć; wznosił się wolno z poza okazałej masy ruin, leżących na wzgórzu, wśród gęstych lasów, o milę od Batawji. Szerokie kamienne podmurowania, wysokie mury z cegły, które czas powyszczerbiał, wielkie portyki zburzone, porośnięte ziołami, wydatnie odbijały się przy świetle, jakie w tej podrównikowej strefie miesza się, z czystym błękitem nieba.
Promień światła księżycowego, przedzierający się otworem portyku, oplecionego pnącemi się roślinami, oświecał dwa kolosalne posągi kamienne, stojące przy schodach, których spojenia i tafle okryte były trawą, mchem i krzewami. Ułamki jednego z tych posągów, pośrodku złamanego, leżały rozrzucone po ziemi; lecz drugi posąg, w całości zachowany, wyglądał okropnie...
Wyobrażał on stojącego mężczyznę, olbrzymiej wielkości; głowa na trzy stopy wysoka, wyraz twarzy straszny, źrenice z czarnego, błyszczącego kamienia, osadzone były w twarzy z siwego kamienia; usta szerokie, głębokie, szeroko otwarte; w ustach tych ptaki i gady założyły sobie gniazda, i przy świetle księżyca widać było, jak się tam szkaradnie roiły... Szeroki pas, z mnóstwem wyrobionych
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/189
Ta strona została skorygowana.
V.
ZWALISKA TCHANDI.