bowiem mawiał swym towarzyszom o tym cudownym przypadku.
Na to jego, zawsze jednakowe, opowiadanie zachwiało się nareszcie ich niedowierzanie, czyli raczej zaczęli dochodzić naturalnej przyczyny tego zdarzenia napozór nadludzkiego.
— Być może, — rzekł Metys po chwili zastanowienia, — że węzeł, zaciskający szyję podróżnego, zahaczył się i że pozostało mu cokolwiek tchu, a gdy doszło do niego powietrze przez chrust, którym przyrzuciliśmy go, odzyskał życie.
— Nie, nie, — odpowiedział Indjanin, wstrząsając głową. — Ten człowiek nie z naszego jest pokolenia...
— Co ty mówisz?
— Teraz wiem...
— Wiesz?
— Tak, wiem, jego wzrok smutny i łagodny, gdy padał pod naszymi ciosami, był piekielną ironją, gdyż liczba ofiar, którą synowie Bohwanji poświęcili od tylu wieków, niczem jest w porównaniu z niezmierną liczbą trupów, którą ten straszny wędrowiec pozostawia za sobą w swym zabójczym pochodzie.
— On! — zawołali Murzyn i Metys.
— Słuchajcie — rzekł Indjanin tonem poświadczenia, który zdziwił jego towarzyszów. — Słuchajcie i drżyjcie... Gdym spotkał tego wędrowca w Bombaj... powiedział mi, że szedł z Jawy i że odchodzi ku północy... Nazajutrz miasto Bombaj spustoszone zostało przez cholerę... a po niejakim czasie słychać było, że ta straszna klęska najprzód powstała... na Jawie.
— To prawda... — zawołał zamyślony Metys.
— Słuchajcie mnie jeszcze, — mówił znowu Indjanin, — podróżny powiedział mi: idę na północ... do kraju wiecznych śniegów... Cholera... poszła także na północ... przeszła przez Maskat, Ispahan, Taurys... Tyflis... dostała się do Syberji...
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/195
Ta strona została skorygowana.