— Odważny... aż do nieroztropności... — mówił do siebie Rodin z niecierpliwością. — Tego nie lubię...
— Ja tymczasem, — mówiła Katarzyna, — przygotowałam tu ciepłą bieliznę... Daj Boże, żeby się to na co przydało.
— Moja pani! nie trzeba nigdy tracić nadziei. Bardzo żałowałem, że mój wiek, moja słabość, nie pozwoliły mi udać się z zacnym twoim mężem... Żałuję także, że nie mogę czekać, ażebym się mógł dowiedzieć o skutku jego usiłowań i powinszować mu, gdy będzie szczęśliwy... bo, na nieszczęście, spieszyć się muszę z odjazdem... moje chwile są policzone. Będę pani bardzo wdzięczny, gdy mi każesz zaprząc do powozu.
— Dobrze, panie!... idę natychmiast.
— Jeszcze jedno słówko... moja kochana pani Dupont. Pani jesteś rozsądną kobietą, i dobrej udzielić możesz rady... Dałem mężowi możność pozostania rządcą tych dóbr, jeżeli zechce...
— Gdyby to było można?... Jakże bylibyśmy wdzięczni! Bez tego miejsca... w naszym wieku, nie wiem, cobyśmy poczęli.
— Do tej obietnicy dwa tylko dołączyłem warunki... fraszka... bagatela... on je pani wytłómaczy...
— Ach! panie! jesteś naszym zbawcą...
— Dziękuję pani... Ale pod dwoma małymi warunkami...
— Panie! choćby ich sto było, przyjmujemy je... wystaw sobie pan... bylibyśmy zgubieni, gdybyśmy mieli tego miejsca... bez ratunku...
— Na pani polegam... w interesie męża... staraj się kłonić go...
— Proszę pani... proszę pani, otóż i pan idzie... — wołała służąca, wbiegając do pokoju.
— A czy dużo z nim ludzi?
— Nie, pan idzie sam tylko...
— Sam... jakto, sam?
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/236
Ta strona została skorygowana.