— Niepodobna... on jest moim zwierzchnikiem... muszę my być posłusznym.
— Zwierzchnikiem?... A czemu on nie po waszemu ubrany?
— Nie jest obowiązany nosić ubioru duchownego.
— Nb, kiedy nie jest w mundurze... a przecież do aresztu was nie wsadzają... to powiedz mu...
— Proszę wierzyć, że gdybym mógł zostać, anibym myślał o odjeździe.
— Niedarmo twarz jego odrazu mi się nie podobała, — wyrzekł przez zęby Dagobert.
— Kiedy chcesz, to ja mu powiem, że bardzo nas zobowiązałby, gdyby raczył sobie odejść...
— Daj pokój, proszę cię, nie mów nic, bo wszystko byłoby nadaremne, — rzekł Gabrjel, — znam ja moje obowiązki... wola mego przełożonego jest wolą moją. Gdy przybędę do Paryża, odwiedzę cię, jak również moją przybraną matkę, i mego dobrego brata Agrykolę.
— Ha! i ja byłem żołnierzem, i wiem, co to subordynacja, — rzekł Dagobert, — w nieszczęściu trzeba być cierpliwym. A więc pojutrze zobaczymy się... przy ulicy Brise-Miche; ja stanę w Paryżu jutro wieczorem, jak mnie zapewniają, a wyjeżdżamy natychmiast. Ale powiedz mi, więc to i u was, jak widzę, jest karność?
— Tak... wielka i bardzo surowa, — odpowiedział Gabrjel, tłumiąc westchnienie.
— Ha! to... bądź zdrów... wkrótce zobaczymy się. Dzień minie prędko.
— Bądź zdrów... bądź zdrów... — odpowiedział stłumionym głosem misjonarz.
— Bądź zdrów Gabrjelu... — dodały sieroty, wzdychając, ze łzami w oczach.
— Bądźcie zdrowe, moje siostry... — rzekł.
I wyszedł z Rodinem, który wysłuchał każdego słowa z tej całe sceny.
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/255
Ta strona została skorygowana.