— Śmiać się będziesz ze mnie, moje dziecko — mówił do niego — ale ja niecierpliwie oczekiwałem dnia, ażeby ci się przypatrzyć... ażebym cię mógł widzieć tak, jak teraz... Bardzo dobrze... nic nie straciłem z nadziei... Inne znowu cieszy mnie głupstwo, mianowicie, że nosisz wąsy. Jakiby z ciebie był piękny grenadjer!... Czy nie miałeś chęci zostać żołnierzem?
— A matka?
— To prawda; a zresztą zdaje mi się, że minęły już czasy szabli.
— Tak, czasy heroizmu i sławy — odrzekł Agrykola; potem dodał: — czy wiesz, jak to dobrze i pięknie być twoim synem?...
— Czy pięknie... o tem nic nie wiem... ale cię kocham niezmiernie... A to dopiero początek... Ja jestem jak ów zgłodniały, który kilka dni nic nie jadł... Taki człowiek zwolna przychodzi do siebie... i zaczyna smakować... A ty możesz się spodziewać, że w tobie zasmakować będzie można... rano i w wieczór... codzień... Ale, słuchaj, ja nie chcę o tem myśleć: codzień... to mnie odurza... i już nie pojmuję...
Te słowa Dagoberta przykre wzbudziły uczucia w Agrykoli; zdawało się mu, że spostrzega w nich przepowiednię rozłączenia, jakie mu grozi.
— No i cóż, jesteś szczęśliwy? Pan Hardy zawsze jest dobry dla ciebie?
— On? — odrzekł kowal — on jest najlepszy, najsprawiedliwszy i najwspanialszy na całym świecie; gdybyś wiedział, jakich cudów dokonał w swojej fabryce, w porównaniu z innemi jest to raj.
— Doprawdy?
— Zobaczysz... jakie zadowolenie, jaka radość, jaka przychylność maluje się na twarzach wszystkich robotników, których zatrudnia, jak ochoczo... z jakim zapałem pracują dla niego.
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/305
Ta strona została skorygowana.