Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/37

Ta strona została skorygowana.

lizał mu rące, oparł głowę swoją koło niego, zarżał zcicha i okazywał mu jak zwykle tysiączne dowody przywiązania.
— Dobrze dobrze... Takim lubię cię widzieć, mój stary Jowialny — rzekł Dagobert, biorąc koszyk i wsypując owies do żłobu. No, jedz... dobrego apetytu, długą mamy drogę przed sobą w dniu jutrzejszym. A nadewszystko nie lękaj się niewiadomo czego... Gdyby twój towarzysz, Ponury, tu się znajdował... byłbyś spokojniejszy... ale on tam na górze z dziećmi; to ich stróż w mojej nieobecności... No, jedz-że... a nie przypatruj się mnie. — Ale koń poruszywszy owies końcem ust, jakby przez posłuszeństwo dla pana, nie dotknął się więcej i zaczął przygryzać rękaw płaszcza Dagoberta.
— Ach! mój biedny Jowialny... Co się stało tobie, co zwykle spożywasz owies tak ochoczo... teraz go nie tykasz... Pierwszy to raz jemu się zdarza od czasu naszego wyjazdu — rzekł sam do siebie żołnierz, mocno niespokojny, bo pomyślny koniec podróży zależał po większej części od czerstwości i zdrowia konia.
Ryk okropny i tak bliski, iż zdawało się, że powstał w samej stajni, do tego stopnia przeraził Jowialnego, iż, zerwawszy nagle postronek, przeskoczył poręcz zagradzającą jego miejsce, i przez otwartą bramę uciekł na dziedziniec.
Dagobert nie mógł wstrzymać się od drgnięcia na ów ryk niespodziewany, potężny, dziki, który mu wytłumaczył przyczynę strachu konia.
Sąsiednia stajnia, zajęta przez wędrowną menażerję pogromcy zwierząt, oddzielona była forsztowaniem, o które żłób opierał się; trzy konie Moroka, przywykłe do owych ryków, stały spokojnie.
— Dobrze, dobrze — rzekł żołnierz, ochłonąwszy z obawy — teraz rozumiem; bez wątpienia, Jowialny usłyszał podobny ryk, poczuł zwierzęta tego bezczelnego hultaja; czegóż więcej trzeba, żeby się przestraszył —