przy sobie... w takiem wielkiem mieście... Mój Boże, Blanko, jak tam musi być pięknie...
— Nic nam on jeszcze nie mówił o Paryżu.
— Nie pomyślał widać o tem... A przytem zdaje się niekiedy, że bardzo lubi patrzeć na nas długo, nic nie mówiąc, mając oczy wlepione w nasze oczy.
— Tak, wtedy właśnie uważam, że jego spojrzenie bardzo jest podobne do spojrzenia naszej kochanej matki.
— A ona... jak się musi cieszyć z tego, co nas spotkało... bo widzi nas.
— Tak, bo jeżeli nas tyle kocha, to dlatego, że zasługujemy na to...
— O! jakaś chełpliwa... — rzekła Blanka, bawiąc się gładzeniem włosów siostry, rozdzielonych na jej czole.
Po chwili namysłu, rzekła Rózia:
— Czy nie uważasz, że powinnyśmy opowiedzieć wszystko Dagobertowi?
— Kiedy tak myślisz... opowiedzmy...
— Powiemy mu wszystko, jakeśmy wszystko matce mówiły; dlaczegóż przed nim taić?...
— A zwłaszcza to, co dla nas tak jest miłe, bo od czterech dni tylko mówimy o naszem szczęściu.
— A przytem, czy nie uważasz, że serce nasze bije mocniej i prędzej?
— Tak jakby było pełniejsze.
— Rzecz bardzo prosta, nasz przyjaciel zajmuje tam dobre miejsce.
— Dlatego też dobrze uczynimy, opowiadając Dagobertowi, jakie nas szczęście spotkało.
— Masz słuszność, siostro.
W tej chwili pies zawarczał znowu.
— Siostro — rzekła Rózia, tuląc się do Blanki. — Otóż znowu pies warczy, co mu się stało?
— Ponury... ciszej!... pójdź tu — odezwała się Blanka, uderzając rączką po brzegu łóżka.
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/42
Ta strona została skorygowana.