Bachantka zbiegła za garsonem ze schodów.
Przed bramą stała dorożka.
W niej zobaczyła Leżynago i owych mężczyzn, którzy przed dwiema godzinami stali na placu Châtelet.
Za przybyciem Cefizy mężczyzna wysiadł, spojrzawszy na zegarek, rzekł do Jakóba:
— Daję ci kwadrans czasu, mój przyjacielu; więcej nic dla ciebie nie mogę... potem... ruszamy... Napróżno byś próbował umknąć.
Jednym skokiem Cefiza znalazła się w powozie.
— Co to znaczy?... czego chcą od ciebie?
— Aresztują mnie za długi... — odrzekł Jakób ponuro. — Za ów weksel, który mi agent kazał podpisać... mówiąc, że to są tylko formalności... Rozbójnik!
— Ależ, dla Boga! ty masz u niego pieniądze; biegnijmy błagać go, aby cię pozostawił na wolności; on pierwszy zaproponował, że ci pożyczy pieniędzy. Ulituje się.
— Ulituje się... agent... lichwiarz.... nie marz o tem.
— Lecz w takim razie co... co robić? — lamentowała Cefiza, — nie masz więc żadnej nadziei? Ale przecież należy coś robić... On ci obiecał...
— Jego obietnice! widzisz, jak ich dotrzymuje — odparł Jakób z goryczą; — podpisałem, nie wiedząc nawet, co podpisuję; termin minął, ma prawo...
— Ale nie mogą cię długo trzymać w więzieniu!
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/523
Ta strona została skorygowana.
IV.
POŻEGNANIE.