Zegar w pobliżu wydzwonił pól do dwunastej, kiedy Dagobert z Agrykolą stanęli na bulwarze szpitalnym.
Wiatr dął gwałtownie, deszcz rzęsisty padać nie przestawał; mimo przeciągających chmur noc była stosunkowo jasną, gdyż była to pełnia.
Przy świetle tem można było widzieć ciemne drzewa i mury, okalające ogród klasztorny. Zdala nad bulwarem błotnistym, wiatr powiewał latarnią, której czerwonawe światło przedzierało się przez mgłę. Niekiedy w oddaleniu, słychać było turkot późno wracającej karety.
Dagobert z synem, po wyjściu z domu, prawie nic do siebie nie mówili. Szli zadumani. Agrykola niósł na plecach worek, w którym był powróz, hak i odłamek żelaza; Dagobert wspierał się na ramieniu syna, a za nimi postępował Ponury. Stary żołnierz rzekł:
— Teraz dopiero wpół do dwunastej; trzeba zaczekać do północy. Usiądziemy na tej ławie i naradzimy się.
Siedli.
— Agrykolo... mój kochany... jeszcze czas... proszę cię... puść mnie samego... im bardziej zbliża się stanowcza chwila, tem więcej lękam się, że wplączesz się w tę niebezpieczną sprawę.
— A ja, ojcze... im bliżej do czynu, tem więcej jestem przekonany, że ci się na coś przydam... ten dług honorowy spłacić — uważasz za swą powinność... połowę tej
Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/595
Ta strona została skorygowana.
IX.
WDARCIE SIĘ DO KLASZTOU.